To, co motywuje politykę zagraniczną Donalda Tuska, to jego wizerunek i walka ze znienawidzoną opozycją
Krajobraz po pojednaniu -
Jan Filip Staniłko
Od trzech lat polska polityka zagraniczna jedzie po nowych torach, na które przestawił ją minister Radosław Sikorski. Jest to droga licznych sukcesów, nieustającego zbliżenia i naprawy relacji, a przede wszystkim niesłychanej poprawy wizerunku Polski na świecie. Co prawda niewiele - lub zgoła nic - nie wiemy na temat jakichkolwiek korzyści, jakie z tego wszystkiego wynikałyby dla Polski, ale przecież takie szczególiki są nudne, a za nudnego to na pewno w ekipie Donalda Tuska nikt nie chce uchodzić. Szczególnie serdeczne i bliskie wydają się dziś nasze relacje z Rosją, których rozkwit świętujemy od czasu pewnej katastrofy lotniczej, o której lepiej nie pamiętać, gdzie się wydarzyła i kto w niej zginął.
Najkorzystniej dla wszystkich w Europie będzie uznać, że winni
katastrofy są ci, którzy zginęli w samolocie. A że samolot - według
prywatnej firmy MAK, prowadzonej przez b. generał KGB - uderzył w
ziemię, będąc... 15 m nad ziemią? Nudne szczególiki.
Dotychczasowe
relacje z Rosją po 1989 r. konsekwentnie budowane były w oparciu o
realistyczną doktrynę, której zręby stworzyli autorzy paryskiej
"Kultury", a która swoimi korzeniami sięga jeszcze XVI wieku. Koncepcja
ta, zakładająca, że w polskim interesie leży istnienie między Polską i
Rosją pasa niezależnych i przyjaznych nam państw, okazała się jednak
trzy lata temu fałszywa. Zarówno prezydent Aleksander Kwaśniewski na
kijowskim Majdanie, jak i prezydent Lech Kaczyński na placu w Tbilisi
okazali się rusofobicznymi awanturnikami, owładniętymi prometeistycznym
szałem. Natomiast prezydent Bronisław Komorowski obdarowujący orderami
Rosjan i ich polskich "przyjaciół" okazuje się mądrym realistą.
Premier
Tusk swój generalny stosunek do bezpieczeństwa narodowego
zaprezentował w styczniu 2009 r., kiedy wolał jeździć na nartach w
Dolomitach, niż reagować na kryzys gazowy między Rosją a Ukrainą. Albo
wtedy gdy zwolnił swojego doradcę do spraw energetycznych de facto za
to, że utrudniał podpisanie nowego kontraktu gazowego w skrajnie
niekorzystnej dla Polski postaci. Nie należy się zatem łudzić, że jakoś
szczególnie przejmuje się on polityką zagraniczną Polski. To, co go
motywuje, to po prostu jego wizerunek i walka ze znienawidzoną
opozycją. Istnieje wiele powodów, by uznać, że porzucenie
dotychczasowej linii polskiej polityki wobec Rosji zostało podyktowane
tylko względami wizerunkowymi. Podobnie jak zapowiedź przyjęcia euro w
2008 r., którą wymyślono w helikopterze lecącym na forum w Krynicy.
Katalog szkód
Gwoli uczciwości należy przyznać, że w
jednej dziedzinie Tusk jest naprawdę dobry. Przemówienie premiera
podczas warszawskiego spotkania z Dmitrijem Miedwiediewem było nieco
ironiczną pochwałą "zaangażowania, z jakim prezydent Rosji mówi (!) o
modernizacji". Znakomite było też poważne przemówienie Tuska w Katyniu 7
kwietnia 2010 r. (napisane rzekomo przez Zbigniewa Gluzę z ośrodka
"Karta"). Gdybyśmy mieli normalną politykę, moglibyśmy cieszyć się ich
intelektualnymi niuansami. I gdyby wyłącznie za pomocą przemówień można
było prowadzić politykę zagraniczną, bylibyśmy chyba najpotężniejszym
krajem w Europie. Ale, na nieszczęście dla premiera Tuska, są jeszcze
nudne szczególiki.
Są to m.in.: wycofanie sporu o mięso produkowane w
Polsce ze szczebla unijnego na poziom bilateralny i uwarunkowanie jego
wwozu do Rosji absurdalną biurokracją; pozostawienie samotnej Litwy w
jej próbach warunkowego zatrzymania negocjacji umowy partnerskiej UE -
Rosja; rezygnacja z przekopania Mierzei Wiślanej w zamian za ponowne
otwarcie Cieśniny Pilawskiej przez Rosję, ale za każdorazową jej zgodą;
bezprawne odcięcie od informacji Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego
przez MSZ i jednostronne uzgadnianie wspólnych obchodów katyńskich z
Rosjanami; oddanie Gazpromowi faktycznej kontroli nad gazociągiem Jamał
i rezygnacja z zaległych opłat przesyłowych; brak reakcji na sprzedaż
Rosji przez Francję wielozadaniowych okrętów desantowych typu Mistral;
faktyczne przyjęcie polityki historycznej Władimira Putina (milczenie w
sprawie zbrodni na Polakach w latach 30., faktyczne uznanie Katynia za
część wielkiej czystki, uznana przez ministra Sikorskiego symetria
między Katyniem a śmiercią rosyjskich jeńców w 1920 r., absurdalny
pomnik ku czci czerwonoarmistów w Ossowie).
Wyliczam tylko część z
długiej listy faktycznych szkód wyrządzonych przez ekipę Tuska, która
niemal całą polską politykę zewnętrzną podporządkowała wewnętrznym
rozgrywkom ze znienawidzoną opozycją i prezydentem. Świadomie nie
wymieniam wydarzeń dwuznacznych, takich jak wizyta premiera Putina na
Westerplatte czy bezprecedensowe zaproszenie ministra Siergieja Ławrowa
na naradę polskich ambasadorów. Nie mówię też o oczywistych
zaniechaniach, które można by dziś - w czasach "znakomitej atmosfery" -
nadrobić. Wszak w Rosyjskim Państwowym Archiwum Wojskowym w Moskwie
wciąż spoczywa archiwum Legionów Polskich, całe niemal archiwum wywiadu
II RP, archiwum rządu, Sejmu czy nawet Kancelarii Prymasów Polski.
Klub miłośników Rosji
Ale za kompulsywnym parciem do
poprawy relacji polsko-rosyjskich kryją się jeszcze dwa inne powody. Po
pierwsze, zmiana ta wychodziła też naprzeciw cichemu oczekiwaniu
państw zachodnich dążących do gospodarczego zbliżenia z Rosją. Swoisty
"przymus przyjaźni" jest zatem także wynikiem wasalnej relacji Tuska w
stosunku do Angeli Merkel. Jakiś czas temu "Financial Times" podał, że
polski rząd nie wyraził zainteresowania wejściem do grupy G6
zrzeszającej sześć największych państw Unii Europejskiej. Polski
premier uznał, że ważniejsze jest dla niego niemieckie poparcie na
forum UE polskiego postulatu odliczania funduszy emerytalnych od długu
publicznego, a włoska propozycja, której Jarosław Kaczyński raczej by
się nie doczekał, może nie spodobać się Niemcom. Podobnie też niedawne
spotkanie Wielkiej Brytanii oraz państw skandynawskich i bałtyckich,
zainicjowane przez Davida Camerona, odbyło się bez udziału Polski. Nic
dziwnego, skoro jednym z motywów powstania tego sojuszu był niepokój
wywołany planowanymi zbrojeniami w Rosji (600 mld USD). Wszak rząd
polski, ustami prezydenta Komorowskiego, sprzedaż francuskiej (a już
niedługo także niemieckiej i włoskiej) broni do Rosji pochwala i niczym
się nie niepokoi.
Po drugie, za polsko-rosyjskim kiczem pojednania
stoi znacząca liczba miłośników Rosji w Polsce. Miłość ta datuje się
jeszcze od dawnych dobrych czasów PRL. Z jednej strony są to
prominentni członkowie światka artystycznego, tacy jak zakochana w
ministrze Ławrowie Barbara Brylska czy Daniel Olbrychski. Z drugiej
strony wielką sympatią do Rosji pała duża część polskiego MSZ, a
szczególnie wysocy rangą polscy dyplomaci po moskiewskiej MGIMO. Dla
większości z nich USA nigdy nie były sojusznikiem, a Zachód światem, w
którym czują się jak u siebie. Podobny symptom dotyka również dużej
części decydentów w Polskim Górnictwie Naftowym i Gazownictwie, którzy
po prostu lubią i chcą kupować gaz w Rosji.
Relacje handlowe między
Polską a Rosją mają nie większą rangę niż nasze relacje handlowe z
Czechami. A gdyby jeszcze odjąć z wyraźnie ujemnego dla nas bilansu ropę
i gaz, rynek rosyjski mógłby dla nas praktycznie nie istnieć. W sensie
gospodarczym wojna o wart bodaj 30 mln USD rynek mięsa nie miała
sensu. Ale przecież nie o handel w niej chodziło, lecz o zmuszenie
państw starej Unii do objęcia ochroną interesów nowych państw
członkowskich. Administracja premiera Kaczyńskiego uporem i
konsekwencją doprowadziła do sytuacji, w której po szczycie Merkel -
Putin w Samarze to Rosja zaczęła być traktowana jako kraj eurofobiczny,
choć ceną, jaką trzeba było za to zapłacić, było ugruntowanie opinii
kraju rusofobicznego. Obecnie zaś pod oświeconym kierownictwem ministra
Sikorskiego Polska zyskuje na popularności, bo nie robi kłopotów,
tylko skwapliwie - jak to swego czasu ujął prezydent Jacques Chirac -
"korzysta z okazji, by siedzieć cicho".
Mimo to upokorzenia
bynajmniej się nie skończyły. Wręcz przeciwnie. Kilka lat temu Rosjanie
wprowadzili wizy tranzytowe dla Polaków, przyjaznemu rządowi grozili
wycelowaniem w Warszawę głowic balistycznych, rozmieścili w obwodzie
kaliningradzkim rakiety Iskander, mimo że USA z projektu stacjonarnej
tarczy antyrakietowej się wycofały. W ostatnich miesiącach problemy
analogiczne do mięsnych dotknęły polskich eksporterów owoców, a także
firmy transportowe, po tym jak Rosja zmniejszyła limit pozwoleń
transportowych.
Smoleńskie upokorzenie
Wszystko to jednak niknie w obliczu
tego gigantycznego upokorzenia, jakim jest sprawa katastrofy
smoleńskiej i dotyczącego jej śledztwa. W kluczowym momencie tuż po
katastrofie, gdy Donald Tusk opracowywał strategię wizerunkową, premier
Putin opracowywał strategie prawne. Stąd nie jest dziś zaskoczeniem,
że to Rosjanie ustalili i narzucili nam reguły prowadzenia dochodzenia i
że tradycyjnie już zniszczyli ważne dowody (wycięli drzewa, pocięli
wrak), a pozostałe kontrolują (czarne skrzynki czy 5 tys. elementów z
miejsca katastrofy zebranych rękami polskich archeologów).
Żałosne
oczekiwanie na przyjazne gesty ze strony Moskwy skończyło się
tradycyjnym rosyjskim gestem "nierównej przyjaźni" - upokarzającym
siarczystym policzkiem. Rząd najpierw chował przed Polakami
niekorzystne dla Rosjan informacje, potem oburzał się na nierzetelność
rosyjskiego raportu, nad którego przygotowaniem nie miał żadnej
kontroli, by wreszcie uznać, że wersja, w której winny katastrofie jest
pijany polski generał, nie jest aż tak bardzo zła. Przecież to nie
jest jeszcze ostateczna wersja wersji ostatecznej, prawda? Okazało się,
że rząd Tuska - na krajowym podwórku niezrównany mistrz PR i gierek
mediami - ma tym razem przed sobą nie byle kogo, bo prawdziwego maga
manipulacji percepcją. Rosją rządzi wszak ekipa wywodząca się z KGB -
służb specjalnych, które tworzenie złudzeń na poziomie ideologii,
psychologii, a nawet biologii doskonalą od dziesiątek lat. Rosyjski PR
ma swój specyficzny trumienny styl.
Niezależnie zatem od tego, co
wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku, skutki tej katastrofy są
niebywale korzystne dla Rosji. Po pierwsze, to Rosjanie ustalają
warunki prawdziwości raportu z katastrofy i to oni puścili w świat
pierwszą, kluczową interpretację tego wydarzenia. Po drugie, to
Rosjanie trzymają dziś w ręku przełącznik do temperatury politycznej w
Polsce. Udało im się doprowadzić do tego, do czego dążą w Polsce od 300
lat, tj. do podzielenia sceny politycznej i rozniecenia wojny
wewnętrznej. Po trzecie, udało im się poniżyć Polskę zarówno w oczach
krajów Zachodu, jak i krajów BUMAGI (Białoruś, Ukraina, Mołdawia,
Armenia, Gruzja, Azerbejdżan), których politycznym patronem starał się
być prezydent Kaczyński. Po czwarte wreszcie, Rosjanom udało się te
kraje zastraszyć - wszyscy bowiem rozsądni będą wszak zadawać sobie
pytanie: czy był to zamach, czy jednak nie. I nawet jeśli była to zwykła
awaria, to niszczenie dowodów przez Rosjan właśnie pozostawieniu
takiej niejasności ma służyć.
Zza chmury pompatycznej retoryki
"równorzędnego partnerstwa" wyłania się zatem obraz upokorzonej Polski
stojącej sam na sam wobec Rosji. Każde realne ustępstwo z polskiej
strony spotyka się co najwyżej z symbolicznym gestem strony rosyjskiej,
bez podjęcia żadnych kroków wiążących ją prawnie. Zwrot w relacjach z
Rosją przyniósł nam aplauz niekompetentnych zachodnich publicystów i
pochwały zachodnich dyplomatów przestępujących z nogi na nogę w kolejce
do rosyjskiego kufra z pieniędzmi. Wszak Europa potrzebuje rynków
zbytu, bo jej udział w handlu międzynarodowym systematycznie spada, a
konkurencyjność maleje. Jednak konsekwencją tego zwrotu jest
niewidoczność polskiego interesu w Europie i brak jakichkolwiek realnych
korzyści w relacjach z Moskwą. Chyba że mówimy o sukcesach, które
zdefiniowali i przedstawili nam do akceptacji sami Rosjanie. Wówczas
wszystko staje się sukcesem.
Autor jest ekspertem Instytutu Sobieskiego w dziedzinie ekonomii politycznej oraz członkiem redakcji dwumiesięcznika "Arcana".
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110203&typ=my&id=my01.txt
Komentarze
Prześlij komentarz